Mogłoby się zdawać, że posiadanie żeglarza w domu jest takie romantyczne. Jeśli wyobrażasz sobie siebie jako Elizabeth Swan, machającą chusteczką niknącej w oddali Czarnej Perle z Orlandem Blumem na pokładzie, to nic bardziej mylnego.
Pół biedy jak trafił ci się żeglarz samotnik, który samotnie (czyt. bez żony) czyli z dziesięcioma innymi samotnymi żeglarzami, tygodniowymi zapasami swojskiej kiełbasy z Osieka i wysokoprocentowego alkoholu, szwenda się przez tydzień wokół Gotlandii czy Bornholmu. Po tygodniu wraca stęskniony żony i toalety, która się nie buja i życie rodzinne rozkwita na nowo.
Ale nie zawsze jest tak łatwo. Psychiatrzy klasyfikują żeglarstwo w grupie psychoz i nałogów. Jak w każdym nałogu może nastąpić syndrom współuzależnienia. Rodziny żeglarzy jak rodziny np. alkoholików, chcąc nie chcąc, współuczestniczą w czynnościach związanych z nałogiem, odczuwają wspólne syndromy i ponoszą jego konsekwencje. Do objawów związanych zarówno z alkoholizmem jak i żeglarstwem należą: notoryczne mdłości i wymioty, zaburzenia błędnika, zataczający chód, zaniedbywanie obowiązków (lądowych), notoryczny niedostatek gotówki (bo poszła na opłaty portowe) itp.itd. Cierpią także dzieci.
Geneza takiego współuzależnienia jest prosta. Przychodzi moment, że taki żeglarz wypływa, co jego, zda te egzaminy i dostanie poświadczenie z PZŻ, że może sobie na drzwiach przybić „Machalski – sternik morski” No i się zaczyna. Miota się ten „Pan i władca świata na krańcach świata” po mieszkaniu ze spojrzeniem błędnym, jak Rasel Crow. Czegoś mu brakuje. Statku? Nie już wyczarterował. Kompasu? Nie. Ma jeszcze z harcerstwa. Załoooogi, załogi mu brakuje. I wtem jego głodne morza oko pada na niewinne dziatki i niewiastę zajętą przy kądzieli. Niewiasta, już przeczuwa co ich czeka, bo doświadczyła tego na własnej skórze nie raz i wie, jak to jest spędzić urlop w czymś mniejszym od łazienki w jej panieńskim mieszkanku z 8 obcymi osobami i modlić się by w czasie sikania znów nie rozbić sobie głowy o umywalkę. I że nie wyprodukowano jeszcze takich majt termoaktywnych, w których by nie marzła o 4 rano na wachcie i że można wyrzygać własną trzustkę (albo przy najmniej mieć takie wrażenie). Ale nałóg jest silniejszy. I tak to właśnie się zaczyna.
Tym razem już w poniedziałkowy poranek „lecim na Szczecin”. Przy czym słowo „lecim” jest tu wielce na wyrost. Dwa lata temu, gdy jechaliśmy do Kołobrzegu, by stamtąd wypłynąć do Kopenhagi, budowano obwodnicę Koszalina. Tym razem mamy wrażenie, że budowanej obwodnicy i ekspresówki nie przybyło, ale wręcz się skurczyły, jak sweterek z angory. Im bliżej Szczecina tym gorzej. Budowa S 6 bardziej przypomina zamknięte na głucho muzeum maszyn drogowych. Gdzieniegdzie wsparty na łopacie, tkwi w niemej zadumie robotnik. Oj, na wybory tego nie ukończą. Docieramy do mariny Szczecin Dąbie z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Na szczęście szerokim uśmiechem wita nas armator – Maciek i jego, a teraz na tydzień „nasz” s/y Moonlight. W sympatycznej atmosferze Maciek „zdaje” nam jacht odsłaniając jego tajniki. Cieszy nas wyposażenie jachtu, ilość map i zapas wszelkich lin i sznurków. To towar zawsze deficytowy na wodzie. Nawet Jack Sparow musiał czymś podwiązywać spodnie, o żaglach nie wspomnę. U młodzieży zachwyt wzbudza ”prawdziwe” koło sterowe i oddzielna kajuta na rufie. Dzielny Moonlight okaże się potem jachtem bezawaryjnym, a my ku uldze armatora nie przysporzymy mu nowych usterek czy zadrapań.
Robi się już późne popołudnie, gdy wyruszamy na Dąbie. Nasz plan to „zdobyć” Wolin i kilka innych portów wokół Zalewu Szczecińskiego. Póki co płyniemy do Lubczyny. Przez chwilę żałujemy, że to nie delphia 47, bawaria czy jakikolwiek jacht z co najmniej dwoma kołami sterowymi. Przynajmniej z początku, każdy chce być sternikiem. Trzeba przyznać, że chłopaków nie zraża nawet ulewny deszcz. Dzielnie stoją za sterem. Przed zmrokiem docieramy do Lubczyny. U wejścia do mariny wita nas zatopiony wrak, tworzący falochron. Sama marina, dość zatłoczona zrobi na nas bardzo dobre wrażenie. Nowe wygodne pomosty z y-bomami, schludne i nowoczesne sanitariaty, zadbana zieleń. W sąsiedztwie kąpielisko. Czego chcieć więcej, może rozśpiewanej portowej tawerny. Rankiem próbujemy odkryć dalsze uroki Lubczyny, ale nie udaje się nam. Po prostu nie ma czego odkrywać. Pozostała część wsi mocno kontrastuje z unijną inwestycją w porcie. Wieś sprawia wrażenie smutnej i zaniedbanej. Nic tu po nas. Czas na północ, pogonić Wikingów.
Opuszczamy jezioro Dąbie i wpływamy na wody Odry. Mijamy niezliczone ilości rybackich sieci, mew, kormoranów i kolejny wrak. Nawigator musi być czujny. Pora zrzucić żagle, bo przy tym slalomie między sieciami, bez silnika nie da rady. Odra w tym miejscu otoczona jest zaroślami, zza których sterczą portowe dźwigi i suwnice. Co jakiś czas mija nas jakiś jacht, barka pogłębiarka czy masowiec, przy którym czujemy się „taaacy malutcy”. A wśród tego zamieszania na środku tego bajzlu w pontonikach wędkarze. Trzeba mieć oczy dookoła głowy. Jednostajny krajobraz wokół powoli nudzi się młodzieży. Łuki próbuje łapać plankton, kubkiem przywiązanym do relingu. Ale i on potem niknie pod pokładem.
Kwitnę za sterem sama, fantazjując o „spa z wygodami” (Co, jak co, miejsca za dużo to tu nie mamy, a tej sześć osób które mają się tu jakoby mieścić, to bynajmniej nie wzrostu Marka czy Woja). Wtem z zadumy wyrywa mnie męski głos:
– Szot się pani wlecze za jachtem !
Rzut oka na sznurki. Wszystko ładnie zaknagowane.
– Na lewej burcie taki biały –krzyczy przystojniak 40+. Jego jacht dogania Moonlighta i zrównuje się z nim. W głowie gonitwa myśli „o jacht ma większy, o a ja taka rozczochrana, i w dodatku te spodnie mnie pogrubiają, a nos mam pewnie czerwony od słońca, jaki szot, wszystko sklarowane, pewnie ma wc z prysznicem i większe kajuty niż nasze i silnik szybszy” . W końcu orientuje się, że to Łukaszowy poławiacz planktonu moczy się w wodzie. Wyciągam go uśmiechając się przepraszająco i wołam:
– to dzieci się bawiły. Na pokładzie „pustki cisowskie”, więc „pan od bardzo wielkiego jachtu” nie rozumie o jakich dzieciach bredzę. Ale nie zniechęca się.
-A pani do Świnoujścia ?
-Nie, na Wolin.
-A pani tak samotnie ?” (kobieta wśród żeglarzy jest rzadkością, jak biały wieloryb) – ciągnie rozmowę i widzę błysk zainteresowania w jego oku.
Znajomość może być rozwojowa – myślę. Właśnie usiłuje coś wymyślić, co nie byłoby zaprzeczeniem, ani też kłamstwem, ale nazwijmy to prawdą alternatywną, gdy na pokład wyłazi Łuki. Ale „pana od bardzo wielkiego jachtu” to nie zniechęca. Pewnie uznaje to za urocze i zachwycające. Wyciąga telefon i robi nam zdjęcie. „Samotna matka-żeglarka i jej dziecko opływają Horn” – już widzę te podpisy na instagramie. Wtem włażąc w kadr spod pokładu wychodzi Marek. „Pan od bardzo wielkiego jachtu” wrzuca cała naprzód i znika na horyzoncie wraz ze swoim prysznicem. Wracam do swoich marzeń o spa, zanim znów padnie komenda stawiać żagle, zrzucać żagle, Wojtek na desant, Monika szykuj cumy, Łuki do obijaczy.
Po całym dniu telepania Odrą, wypływamy w końcu na Zalew (tj. wewnętrzne wody morskie) , ale do otwartego morza jeszcze daleko. TAK . TERAZ JUŻ WIEM, ŻE SZCZECIN NIE LEŻY NAD MORZEM. Szczecin leży ch.. daleko od morza.
Wieczorem dopływamy do Stępnicy. Ogłaszam bunt w kubryku (strajk kuchenny) i idziemy do restauracji przy marinie mającej już status portu morskiego (oczywiście ładnej, nowoczesnej, czystej i zadbanej i za unijne wybudowanej). Szachulcowy budynek restauracji, wielkiej urody z zewnątrz jeszcze bardziej zachwyca żeglarskim wystrojem. W meni stripsy rybne i kurczacze, zupy rybne, burgery, gigantyczne schaboszczaki i chłooodne piwo. Czego chcieć więcej po tak skwarnym dniu. Zwiedzamy Stępnicę. W pamięć zapada nam oryginalny kościół z XVIII w. na planie krzyża greckiego pw. św. Jacka Odrowąża „z pierogami”( czego dowodem jest festiwal pierogowy pod jego patronatem, który odbywa się co roku w Stępnicy) Zwiedzamy miasteczko. Wychodzi na to,że stępniczanie lubią pierogi, ale bez jajek. Na co drugim domu wiszą banery ”precz z kurnikami, milion kur na sto mieszkańców, stop kurzym fermom” Robi się nam wstyd za zjedzone chickenstripsy.
Rankiem wypływamy dalej. Woda jak lustro. Nawet tchnienia wiatru. Gdy mijamy wyspę Chełminek i wypływamy na szerokie wody Zalewu pojawia się małe westchnienie, ale prosto w pysk. Zostaje nam turlać się na silniku. Zalew rozlewa się aż po horyzont. W oddali szczęśliwcy, którzy płyną z północy stawiają żagle, nawet spinakery. Z niepokojem zauważamy,że oni jak my płyną na wschód, na Wolin. Na rzekę Dziwnę wpływamy już w licznym towarzystwie. To tu jest kolejny etap „ 55 etapowych regat turystycznych” Na Wolinie marina rozłożona wzdłuż rzeki z trudem mieści tylu gości. Dzięki uprzejmości brodatego żeglarza cumujemy na drugiego, przytuleni do lekko zapomnianego jachtu z potencjałem (potencjalnie nadaje się do remontu, ale potencjalnie taniej go zezłomować) Inni też cumują na drugiego czy trzeciego. Jest naprawdę tłoczno i gwarno a mimo to sympatycznie. Nikt się nie irytuje, nie śmieci wokół siebie. Mimo sporej kolejki do wc, aż miło z niej skorzystać. Po południu wybieramy się zwiedzać wyspę. Z brzegu panoramę przysłaniają bloki z wielkiej płyty, zza której ledwie widać gotycką kolegiatę i kamieniczki. „Chwała komunistycznym urbanistom, zasłońmy gotyckie badziewia, to przeżytek”, chce się zawołać. Ryneczek miasta jakoś nas nie zachęca do dalszej kontemplacji. Na każdym kroku pomniki wszelkich Swarożyców i Światowidów. Nas kusi drogowskaz z napisem „cmentarzysko kurhanowe na Wzgórzu Wisielców i pomnik Trygława” Napis brzmi jak tytuł utworu dathmetalowego, więc młodzież rusza raźno. Po dłuższym błądzeniu odnajdujemy zbocze usiane małymi wypukłościami i tablicą informacyjną. Podświadomie liczyliśmy na bardziej mroczne klimaty. Jakieś piszczele czy czaszki, czy choćby resztki szubienicy. A tu macierzanka i sielanka. Przy tym złapana właśnie przez Łukiego jaszczurka staje się atrakcją. Może to mroczny wysłannik dawnych bogów ?- gdybamy.
Potem usiłujemy znaleźć pomnik Trygława w zaniedbanym lasku nie wiadomo czemu nazwanym „parkiem miejskim” Komary, żarłoczne jak Magda Gessler, zniechęcają nas do zagłębiania w gąszcz. Marek się nie poddaje. Trygław okazuje się betonowych obeliskiem w stylu „późny Gierek”. Wracamy. Na przeciwległym brzegu Dziwny w osadzie JOMSBOR -VINETA właśnie cumują dwa drakkary. Za tydzień będzie tam tłoczno jak dziś po naszej stronie, bo zacznie się festiwal Wikingów i Słowian.
Dlatego, póki Wolin senny i pusty następnego dnia ruszamy zwiedzać skansen. Przy wejściu do zrekonstruowanej osady, dla zachęty ustawiono repliki dawnych narzędzi tortur. Hiszpańska dziewica, madejowe łoże itp. średniowieczne źródła rozrywki. Zachęceni tym widokiem kupujemy bilety i porzucamy plany zrabowania osady. Dzisiaj ją tylko zwiedzimy. Palić i gwałcić będziemy następnym razem. Na spacerze wśród drewnianych chat mijają nam prawie dwie godziny. Jest tu chata szamana i uzdrowiciela, warsztaty złotnika, lutnika, żaglomistrza, zielniki, przystań, kamień runiczny i wiele wiele innych. Wszystko odtworzone z wielkim pietyzmem i z użyciem starodawnych technik. Pomiędzy krytymi strzechą chatami biegają dzieci w lnianych giezłach. Można popróbować sił szyjąc z łuku, posmakować potraw czy miodu. Szwedzkojęzyczni żeglarze właśnie szykują się do wypłynięcia. Lutnik wykańcza rzeźbiony gryf gęśli. Wolno pasący się krępy konik rży donośnie. Jacyś chłopcy walczą drewnianymi mieczykami, pod okiem bosonogiej matki z płowym warkoczem. Znów jest tu jak przed wiekami, a my czujemy się już zniewoleni przez wojów i twardy lud północy. Pora zmykać zanim zaprzęgną nas do wioseł.
Niestety musimy skorygować cześć swych planów i wracać na południe. Urlop się kończy. Dziś musimy dotrzeć do Trzebieży. Ku naszemu zaskoczeniu wiatr się budzi, a zalew uprzykrza nam życie wredną boczną falą. Stawiamy grota i genuę i prujemy ile fabryka dała. W ciszy, bez męczącego turkotu silnika. Trzebież oczarowuje nas pięknie położonym portem, zachodem słońca i urokliwą zabudową przypominającą Bornholm czy Rugię. Jutro trzeba będzie opuścić to malownicze miejsce. Ale nie ma się rozczulać, bo już nasz skipper zaczyna zrzędzić, że pokład nie wyszorowany, że cumy byle jak zbuchtowane i że parszywe z nas szczury lądowe. Dziś pewnie znów przydziału rumu nie będzie. Szczęście, że to nie drakkar, bo by zagonił nas do wioseł.
Monis jesteś the best