Tak jak „ Lannisters always pay off their debts”, tak Machalscy kończą to, co zaczęli. Skoro w zeszłym roku opłynęliśmy wschodnią część Zalewu Szczecińskiego i okolic, to nie mogliśmy na tym poprzestać. Została nam jeszcze zachodnia część. Nie zważając na szalejącą na świecie „zarazę” i trwającą już II kadencję budowę S6 wyruszyliśmy na Szczecin. Dodam, że objazd wytyczony w Koszalinie, pozwala na dogłębne poznanie tego miasta (weźcie kanapki, bo to nie jest takie małe miasto, jak się wydaje).
Mimo starań drogowców dotarliśmy do mariny wcześnie, bo jeszcze przed południem. Tu czekało nas przyjęcie jachtu. Ku naszemu zaskoczeniu, kwestie takie jak odpalenie silnika czy sprawdzenie stanu żagli pani bosman załatwiła błyskawicznie. Jednak gdy doszło do sprawdzania liczby przekazywanych nam talerzy czy sztućców, nie pominęła ani łyżeczki. Przeliczając ilość dostępnych na pokładzie warząchwi w duchu cieszyliśmy się, że to nie m/s Tytanic, bo samo liczenie czarterowanej zastawy zajęłoby chyba z miesiąc. W każdym razie, po brawurowym wyjściu naszego sternika z mariny już byliśmy na Odrze. Po paru godzinach na silniku, nadal byliśmy na Odrze. Tak, Szczecin nadal nie leży nad morzem. Tak czy siak pod wieczór doturlaliśmy się do Trzebieży, i jego pięknie położonej mariny z powalającymi zachodami słońca. O Trzebieży pisałam już w Śladami wikingów.
Następnego dnia wypłynęliśmy na szersze wody, kierując się na zachód w stronę Uckermunde. Szara niedziela z czasem przeistoczyła się w deszczową i wietrzną. Deszcz i wiatr zniechęcił naszego najmłodszego II oficera. Za to „pierwszy” – Wojciech był w swoim żywiole. Z zapałem śrubował prędkość, stawiając łódke w ostry przechył. Ku mojemu przerażeniu jeden z pieczołowicie przeliczanych talerzy zakończył żywot i wizja sprzedaży mieszkania, by pokryć koszty zniszczonej zastawy, stała się całkiem realna. Po kilku godzinach żeglugi ujście Wkry (Uckermunde) powitało nas błękitem nieba i bielą koszy plażowych.
Z początku wydało się, że nie znajdziemy wolnego miejsca w marinie Lagunenstadt.
Wszystkie kanały, nad którymi ulokowano kameralne budynki z mieszkaniami wakacyjnymi zapchane były mniejszymi i większymi jachtami. Na szczęście uczynni Niemcy pomogli znaleźć wolne miejsce. Optymistycznie podeszliśmy dziobem, pomiędzy dwie dalby, ale pokaźna rufa „naszej” cobry nie chciała za Chiny przejść. A ja myślałam, że moja rufa jest spora. Trzeba było nawigacyjnej pomocy z pomostu i niezłych umiejętności sternika, by m/y „Malacha” w końcu zacumowała z godnością. Oprócz pomocy, życzliwego przyjęcia, wspomagający nas mentalnie właściciel pięknego oldtimera, obdarował nas 2 butelkami lokalnego piwa. Wychodzi na to, że koniec dnia wbrew pozorom okazał się udany.
Uckermunde to kameralne miasteczko z 900 letnia historią. Pod Uckermunde pruska flota stoczyła swą pierwszą bitwę morską i dostała od razu cięgi od Szwedów. Jakoś niemieckie przewodniki o tym milczą. Ciekawe dlaczego.
Urokliwą starówkę tworzą szachulcowe kamieniczki i kameralne brukowane ulice. Na wzniesieniu znajduje się była siedziba Książąt Pomorskich – choć określenie zamek wydaje się być na wyrost, obecnie mieści się tu muzeum Zalewu oraz urząd miasta. Atrakcją jest most zwodzony na rzece Wkrze, do przepłynięcia pod którym ustawia się długa kolejka żaglówek. Na zakręcie rzeki cumuje budząca respekt czarną sylwetką, replika Kogi Pomorskiej. Spacerując po starówce trafimy na szlak studni miejskich, z odlewanymi w fantazyjne formy pompami i rzeźbami z brązu. Z centrum miasteczka warto udać się na wschód na plażę, kierując się alejką Zum Strand. Przez jeden z licznych kanałów przejdziemy przez piękny drewniany zwodzony most (jak te z obrazów van Gogha) a dalej dawną wierzbową aleją. Uschnięte pnie drzew wykorzystano rzeźbiąc w nich postaci ze znanych bajek.
Mijając pola pełne bydła oraz po lewej marinę Lagunastadt, potem poprzez piękny park dojdziemy na plażę.
To jedna z ładniejszych plaż jaką widziałam. Płowy piasek, kamienne falochrony, secesyjne pawilony gastronomiczne i wiklinowe kosze plażowe nadają tej plaży niesamowity urok w stylu retro. Na dodatek, żadnego disco polo i stoisk z dmuchanym badziewiem, spoconych tłumów i parawanów. Brakuje tylko dam z koronkowymi parasolkami i jegomości w pasiastych trykotach.
Dodam, że jedną z atrakcji miasteczka jest znany w okolicy ogród zoologiczny. Przyznam się, nie zwiedzaliśmy. Temperatury i lazurowa woda sprawiły , że wybraliśmy jednak „plażing w stylu retro” .
We wtorek wyruszyliśmy na północ, na leżące na wyspie Uznam Świnoujście. Wiatr nas nie rozpieszczał wiejąc albo słabo, albo nie z tej strony, ale daliśmy radę i już na obiad cumowaliśmy na świetnym miejscu. Że potem okazało się ono nie tak świetne, jak nam się zdawało i skąd wzięła się nowa jednostka miary odległości „jeden kibel” o tym TU ,Zaletą portu, była lokalizacja na uboczu. Udało się zachować dystans i uniknąć hord turystów. Czego nie uniknęliśmy to hord komarów, które wygłodniałe po lockdownie, kąsały jak wściekłe.
Świnoujście to typowa urbanistyczna ofiara czasów transformacji. Przedwojenne wille, bloki z wielkiej płyty, cieniste parki i promenada, przy której wyrastają stragany made in china i hotele w stylu „wczesnego Dubaju”. To wszystko podzielone pomiędzy Uznam i Wolin za sprawą rzeki Świny i Kanału Piastowskiego.
Odpuściliśmy sobie turystyczne centrum ( nie po to uciekaliśmy z zatłoczonego 3-city). Naszą uwagę przykuwał port i jego starsze i nowsze elementy. Idąc wzdłuż zachodniego nabrzeża trafiamy na pierwszy z ulokowanych tu ceglanych fortów – „Fort Anioła”, nazwany tak ze względu architektoniczne podobieństwo do rzymskiego Zamku św. Anioła, który od świnoujskiego jest jakieś 1,5 większy i znacznie starszy. Fort stanowił od XIX w. stanowisko artyleryjskie armii pruskiej, a później też wojsk hitlerowskich, by po wojnie być we władaniu „bratniej armii czerwonej” . Obecnie obejrzymy tu militaria z tych czasów, ciekawą ekspozycje nt. bursztynu a na dachu fortu piękna kolekcję kwitnących róż. Idąc dalej tym szlakiem znajdziemy dalsze części XIX umocnień pruskich, aż po Fort Zachodni, a w nim działa, katiusze, moździerze, bomby i inne śmiercionośne zabawki, które uwielbiają chłopcy mali i duzi. Dla zmęczonych spacerem zimne piwo i coś do przekąszenia w zlokalizowanej w starej prochowni restauracji.
Gdy z głównej ścieżki skręcimy nad wodę dojdziemy na zachodni falochron portu i stojący na jego końcu symbol Świnoujścia – stawę Młyny. I tu dystans społeczny idzie się bujać, bo chętnych do obejrzenia i sfotografowania tego charakterystycznego znaku nawigacyjnego jest sporo.
Nad rzeką Świną nie ma mostu. Od kilku lat budowany jest tunel pod rzeką Świną. By dostać się na prawy brzeg rzeki, na wyspę Wolin trzeba korzystać z promu. Promy pływają co 20 minut i są darmowe. Na prawym brzegu znajduje się latarnia morska i Fort Wschodni zw. Też Fortem Gerharda. Jeśli tak jak my, zdecydujecie się z przystani promowej przespacerować do latarni , weźcie pod uwagę, że ze względu na zamknięte tereny pocztowe droga prowadzi dość naokoło i czeka was 6km spacer.
Zwiedzając Fort Gerharda dostaniecie się pod pieczę wrzaskliwego kaprala i zostaniecie wcieleni do armii pruskiej. Oprócz zwiedzania prochowni, koszarowej latryny czy nawiedzanych przez duchy kazamatów, czeka was musztra i pruska dyscyplina. Zwiedzając w czas covidu latarnie warto uzbroić się w cierpliwość- kolejka spora.
I tym razem mieliśmy szczęście trafić na kolejny etap 56 etapowych Regat Turystycznych, więc w marinie mały tłok, a w tawernie zażarte dyskusje czy trzeba było ostrzyć bardziej i kto komu kradł wiatr. Patrząc po ogorzałych twarzach niektórych załogantów, mogą pamiętać Pierwsze Regaty. Świtem marina opustoszała,a dzielni weterani ruszyli dalej ścigać się z wiatrem.
Nas czekał nazajutrz nas własny wyścig z czasem, bo trzeba było zdać jacht i wytłumaczyć się z poczynionych szkód. Dalsze wybrzeże Zalewu będziemy poznawać już z rowerów. Ale o tym w części II. A na Zalew pewnie wrócimy (covid trochę pokrzyżował nam szyki) , w końcu jest jeszcze Pennemunde, a dalej piękna Rugia. Ale cicho sza.