Slider

Wszystkie kolory Rumunii – Padisz

Długo nie mogłam się zabrać do sporządzenia tej relacji.

Właściwe słowa nie chciały  przyjść tak łatwo jak zawsze. Może dlatego, że opisanie tak malowniczej mieszanki krajobrazów, kultur i narodów jakim jest Rumunia w kilku słowach, jest tak samo niemożliwe, jak oddanie barw tęczy za pomocą grafitowego ołówka. Próba poznania jej w ciągu jednych wakacji, jeszcze bardziej skazana na niepowodzenie. Za pierwszym razem można jej zaledwie posmakować i przekonać się czy chce się z tego ręcznie zdobionego wielobarwnego dzbana zaczerpnąć więcej.

Tego roku postanowiliśmy kontynuować odkrywanie Bałkanów. Po zeszłorocznej włóczędze przez Serbię, Chorwacje, Bośnię do Czarnogóry i na albańskie pogranicze postanowiliśmy wyruszyć bardziej na wschód. Zazwyczaj, gdy na pytanie: Dokąd jedziemy w tym roku ? –  padała odpowiedź  – do Rumunii,  rozmówcy wydawali z siebie tylko przeciągłe „ooo” To „oo” miało wiele zabarwień i ukrytych znaczeń. Czasem znaczyło pełne politowania: „rany, przecież to biedne zadupie Europy” . Czasem z lekka przestraszone: „to dziki kraj” . Czasem też nabierało wydźwięku : „ ale z was kozacy, nie boicie się wampirów” Ale zawsze uświadamiało nam, jak mało znana jest Rumunia wśród przeciętnego klienta allinclusive i jak wiele mitów wokół niej narosło. Czasem nie mogłam się oprzeć wrażeniu,że cała wiedza potoczna na temat tego kraju płynie hollywoodzkich filmów klasy B z Belą Lugosi. A ponieważ jesteśmy przekorni to tylko zaostrzyło naszą ciekawość. No i tak wyruszyliśmy: my „Nieustraszeni pogromcy wampirów” a właściwie „Nieustraszeni pogromcy mitów” i nasz wehikuł.

Tym razem podróż mija nam bez zaskakujących niespodzianek, pominąwszy korek od Łodzi do Częstochowy. Czasem monotonię węgierskich autostrad urozmaica pojawienie się rodaków na motocyklach, zmierzających w stronę obowiązkowej drogi Transfogaraskiej. Po gładkim przekroczeniu granicy w okolicach Oradei kierujemy się na wschód. Już na najbliższej maleńkiej stacji benzynowej możemy się rozprawić z pierwszym mitem: „Rumuni mówią tylko po rumuńsku” To oczywiście nieprawda. Rumunię zamieszkuje bardzo różnorodne etniczne społeczeństwo, stanowiące zlepek wielu nacji o burzliwej historii. Toteż mieszkają tu Rumunii, Węgrzy, Sassi- czyli niemieccy osadnicy, Romowie, ale także Polacy, Rosjanie, Mołdawianie. Oprócz języka urzędowego funkcjonuje więc też w niektórych regionach węgierski czy niemiecki. Sam rumuński należy do języków romańskich i wiele w nim słów zaczęrpniętych z łaciny czy zbliżonych do włoskiego czy francuskiego jak choćby „mersi” czy „pardon” . Ponadto gdy całe demoludy w szkole wkuwały rosyjskie bukwy, towarzysz Ceausescu nakazał rodakom uczyć się francuskiego. Młodsze pokolenie i ludzie w większych miastach, restauracjach często biegle mówią po angielsku, tak jak ów właściciel małej stacyjki. A jak już nic nie pomoże, to wystarczy powiedzieć „buna ziua” na powitanie,a dalej już pójdzie.

Po drodze mijamy wsie o typowo szeklerskiej zabudowie. Przysadziste parterowe domy, z czapkami ceramicznych dachów naciągniętymi głęboko na oczy. Ozdobnie kute bramy i ogrodzenia zazdrośnie strzegące  podwórek. To tworzy zwarte pierzeje wiosek , tak podobne do tych z węgierskiej prowincji. Ziemie te długo były pod panowaniem węgierskim, a potem austro – węgierskim. Stąd na terenach obecnej Kriszany czy zachodniego Siedmiogrodu w każdej wiosce napotkać można biały kościółek z jedna wieżą zdobioną hełmem, pamiątkę po kalwinizmie zaszczepionym tu przez Węgrów. Tym większym zaskoczeniem jest  napotkany po drodze drewniany kościółek w miejscowości Bratesti. Okolona pięknie rzeźbionym parkanem zachęca do zatrzymania w gonitwie i spojrzenia w przydymione twarze ikon. Na belce ościeżnicy   umieszczono napis z którego  w wolnym tłumaczeniu podobno wynika, iż wzniesiony został w  1738 r. przez  Meșteru Nicolae … Vlădicu Isaia, Şanuanu Sandru, Avram protopopa z Ceișoara. Pierwotnie cerkiewka należała do wsi Sitani, ale w obecnym wieku została przez mieszkańców Bratesti odkupiona i poddawana jest stopniowej renowacji. Jak widać z zachwycającym skutkiem.

Ale droga wiedzie dalej. Naszym pierwszym celem jest płaskowyż Padisz w górach Apuseni. Rumunia to kraj, w którym góry są prawie wszędzie dookoła. Wielki sierp Karpatów przecina z północy na południe zataczając wielki łuk. Miłośnicy górskich wędrówek mają w czym wybierać. My na początek wybieramy właśnie Apuseni. Na samym płaskowyżu na Polanie Glavoi znajduje się jedno z piękniej położonych pól namiotowych jakie widziałam. W cieniu okalającego łaki lasu, nad wijącym strumieniem gąszcz kolorywych namiotów. Wzdłuż drogi rozlokowały się stragany ze specjałąmi lokalnej kuchni. Tu też zbiegają się ważniejsze szlaki Padiszu: do twierdzy Ponoru, wąwozu Galbeny czy jaskini Focul Viu. Góry Apuseni to kraina łagodnych zboczy obfitująca w malownicze doliny, intrygujące jaskinie, cieniste wąwozy z rwącymi potokami. Nad takim właśnie potokiem w Dolinie Boga stoi kamienny dom w którym się na początek zatrzymaliśmy. Stąd można wyruszyć na ścieszki prowadzące do wodospadu Balbuci czy własnie dogodnie dojechać do Parcul Natural Apuseni.

W słoneczny dzień ruszamy zdobyć Twierdzę Ponoru. Dość krętą, najpierw asfaltową a potem gruntową drogą dojeżdżamy do wspomnianej Polany Glavoi. Mijamy stada krów i owiec, pasterskie szałasy i kolorowe namioty biwakowiczów. Pozostawiamy samochód i ruszamy szlakiem niebieskiego kółka/ czerwonego krzyża na południe. Jest to jeden ze szlaków, którym można dojść do „twierdzy” , idąc za niebieskim kołem okrążymy najpierw twierdzę od zachodu i południa , by wejść do niej od południowej strony. Podążając za krzyżem wejdziemy od strony północnej. Dodam, że szlaki turystyczne w Rumuni są bardzo dobrze oznakowane, różnymi kolorami i figurami. Nie sposób ich pomylić. Z kamienistej drogi wkrótce wchodzimy w las i zaczynamy lekką wspinaczkę. Krajobraz przypomina niższe partie Sudetów.Po krótkiej wędrówce dochodzimy do krawędzi „twierdzy” Z góry na pierwszy rzut oka wygląda po prostu jak dziura w ziemi. Gdzieś w dole, z pomiędzy jodeł rozpaczliwie uczepionych pionowych skał, majaczy dno. Napisałam „krawędzi”, bo Twierdza Ponoru (Cetatile Ponorului) to nie malowniczy zamek ulokowany wśród wzniesień, a właśnie ponor, czyli pochodząca z jez. serbskiego nazwa zapadliska wydrążonego przez wodę w wyniku zjawisk krasowych. W tym przypadku szczęśliwy turysta w pakiecie otrzymuje cały zestaw form krasowych:kotły , jaskinie, podziemne rzeki i  „frytki do tego”. Na dno „twierdzy” prowadzi droga zarówno od północy jak i od południa. Schodząc na dno pierwszego kotła szlak prowadzi dość stromo przy pomocy łańcuchów, poręczy i drabinek w dół. Ci niżsi z hatifnatów muszą czasem dość solidnie wyciągać odnóża i odręcza by sięgnąć asekuracji. Nie polecam tej trasy bez odpowiedniego obuwia i w rzęsistym deszczu. Warto mieć pewne podparcie dla stóp, a wapienne kamienie są dość wyślizgane przez rzesze turystów. Po niedługiej wędrówce w dół, naszym oczom ukaże się ponad 74 metrowy portal jaskiniowy (największy w Europie) Gdyby zdjąć krzyż z wieży Bazyliki Mariackiej w Gdańsku, to Bazylika prawie by się zmieściła w tej bramie do piekieł. Na wcisk, ale by weszła, a jest to przecież największy ceglany kościół halowy w Europie. To daje do myślenia o skali tego dzieła przyrody. W głębi portalu zieje czarna otchłań, to wejście do jaskini, którą płynie podziemna rzeka. Jeśli się ma dobre buty i czołówkę, można pokusić na przebycie dalszej drogi we wnętrzu góry, wzdłuż podziemnej rzeki przejść na drugą stronę. Marek i Łuki z zapałem biorą się za eksplorację. Gdy schodzą  w głąb, wyglądają jak Gandalf i Frodo zstępujący do Morii. Ciemności i unosząca się z głębi mgła szybko przysłaniają ich sylwetki. Ja z rezerwą zostaję na zewnątrz i napawam się chłodem bijącym z czeluści. Jeśli ktoś, tak jak ja nie lubi mieć nad głową tysięcy ton kamienia, może do następnego kotła przejść górą, korzystając znów z systemu drabinek i łańcuchów. Zbocza kolejnego kotła są równie skaliste i strome, porośnięte przeczącymi prawu grawitacji „choinkami”. Rzeka , która co rusz pojawia się i znika na dnie Ponoru na dobre wypływa dobre parę kilometrów dalej. I z tego kotła na górę prowadzi dość stroma ścieżka z łańcuchami. Również z góry Twierdza robi wrażenie. Wychylając się na jednym z licznych punktów widokowych trudno dostrzec dno zapadlisk.

Gdy wracamy na Polanę Galvoi mimo późnego popołudnia upał staje się już nieznośny. Chłodne wody potoku stają się wybawieniem dla naszych stóp. Do szczęścia brakuje nam czegoś do jedzenia. Decydujemy się na lokalne jadło z drewnianej budki. I tu zaczyna się problem komunikacyjny. I nie bariera językowa jest tu problemem. Pani włada niemieckim, albo może jej się wydaje, że włada. Chłopacy chcą grilowaną pierś z kurczaka, która widnieje na zdjęciu w menu (pui la gratar). Pani jest spanikowana. Ma minę, jakby zamówienie kurczaka stanowiło szczególnie straszliwy omen czy klątwę. To będzie trwało – uprzedza jakieś 30 – 40 minut. Próbujemy zamienić zamówienie na langosi czy inne prostsze w przygotowaniu danie, ale pani już spanikowana miota się po kuchni. Po godzinie dostajemy dania tylko dla młodzieży. W dodatku tak suche i twarde jak suszona wołowina, która została Indianom z zeszłorocznych zapasów. Przeżuwszy „liofilizowanego” na grillu kurczaka ruszamy „do domu” To pierwsza i jedyna wpadka z rumuńską gastronomią. Potem już będzie tylko pyszniej i pyszniej. U wyjazdu z polany przed pasterskim szałasem widzimy zachęcające menu. Może tu będzie lepiej. Zachodzimy do środka. Pachnie owcami, pies wszystkich ras świata łasi się do nóg. Wkoło biega kilka innych czworonogów które w drzewie genealogicznym miały owczarka i mop do podłogi. Pytamy czy dostaniemy coś do jedzenia od ręki. Tak została jeszcze ciorba – mówi właściciel lokalu.Jesteśmy uratowani.  „Lokal” to po prostu drewniana wiata, czy szałas, w której jak widać na co dzień, w trakcie wypasu mieszkają pasterze – nasi restauratorzy. Ciekawe jak Magda Gesler zareagowałaby na ten wystrój.My nie wybrzydzamy. Tym bardziej,ze już po chwili przed nami lądują glazurowane gliniane miseczki z parującą zupą. Ciorba pachnie bajecznie i puszcza do nas oka z rosołu. W środku domowej roboty kiełbaski z baraniny o wspaniałym smaku. Kudłaty pasterz uśmiecha się spod wąsa „ bon apetit” mówi z francuska. Edukacja z czasów Ceaușescu nie poszła na marne. Psy oblizują się łakomie, ale nie dla psa kiełbasa.

 

z urodzenia gdańszczanka, z zawodu architekt, z miłości żona i mama, z pasji szwenda się, podgląda i podsłuchuje a potem to opisuje, po cichu marzy o podróży HEN
Posts created 33

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Back To Top
Podziel się