Kolejnego dnia majowego świętowania naszym celem są Żuławy Wiślane. Przeprawiamy się na prawy brzeg Wisły w Kiezmarku. Biorąc pod uwagę korek związany z trwającą wówczas przebudową S7, słowo „przeprawiamy się” jest tu bardzo na miejscu. Zostawiamy samochód w miejscowości Dworek i przesiadamy na dwa kółka, tzn. w sumie na osiem. Od razu skręcamy na południe, na Nową Kościelnicę. Oczywiście, gdybyśmy odbili na północ np. do Drewnicy i okolicznych miejscowości, moglibyśmy np. obejrzeć wiatrak typu koźlak i wiele drewnianych budowli. Tym razem jednak mamy inne plany. Już w Nowej Kościelnicy natrafiamy na wiele pięknych drewnianych domów i olenderski dom podcieniowy usytuowany na skraju wsi. Trasa wiedzie asfaltową droga lokalną. Na szczęście w majówkę ruch jest znikomy. Wokół zielenią się pola poprzecinane groblami i rowami. Gdzie nie gdzie wsród powykręcanych wierzb samotne gospodarstwo.
Mijamy Piaskowiec, w którym mieści się stocznia „Żuławy” i dojeżdżamy do Ostaszewa noszącego przed wojną piękną nazwę Schoneberg. Jestem w stanie zrozumieć, że zasługuje na nazwę „schone”(piękny- niem.), ale skąd w tym płaskim krajobrazie „berg” (góra-niem.) to nie mam pojęcia. W Ostaszewie oprócz lodówki z lodami, nasza uwagę przykuwają bardzo dobrze zachowane ruiny kościoła. Ten XIV gotycki kościół przed wojną zachwycał swoim wystrojem. W 1945 został spalony przez wycofujące się wojska niemieckie. Wiąże się z tym dramatyczna historia. Obok ruin kościoła znajduje się cmentarz, a na nim między innymi grób nieznanego, niemieckiego żołnierza z tabliczką upamiętniającą wydarzenia z 1945 roku. Żołnierz odmówił wykonania rozkazu podpalenia świątyni i został rozstrzelany. W samej wsi, której początki sięgają czasów krzyżackich znajdziemy parę ciekawych ryglowych domów z XIX w.
W Ostaszewie skręcamy na południowy-zachód w ulice Tczewską prowadzącą do pobliskiego Gniazdowa. Po obu stron wsi zachwycają nas drewniane budynki a zwłaszcza dom podcieniowy z XVIII w. z wzorowanymi na toskańskich sześcioma kolumnami podcienia. Wasz narrator tak walczy o ciekawe ujęcie nie schodząc z roweru, że zalicza bliski kontakt z asfaltem. Kolano,łydka i łokieć zdarte, Na szczęście rower cały i można jechać dalej.
W Nowej Cerkwi zaskoczy nas szczególny obelisk upamiętniający dawny ewangelicki kościół , którego nie ma. Nie padł on ofiarą zniszczeń wojennych. Po wojnie zdesakralizowany, pełnił funkcję magazynu. W czasach transformacji zaczął niszczeć, W latach 90tych po prostu ktoś wpadł na „genialny”pomysł, że bardziej niż mieszkańcom Nowej Cerkwi, przyda się on w Elblągu – kościół rozebrano i przeniesiono do elbląskiej dzielnicy Zatorze. Więcej szczęścia miał drugi budynek sakralny, po zachodniej stronie drogi. Gotycki kościół pełni swoje funkcje i ma się całkiem dobrze. Podobnie dwa domy podcieniowe z XVIII i XIX w. Na młodszym z nich widnieje informacja, że został zbudowany w 1820 roku przez Petera Langa dla Petera Conrada.
Wyjeżdżając z Nowej Cerkwi w stronę Pordenowa zachowajcie czujność, a uda się wam natrafić na kolejną osobliwość tych ziem. Około 2-3 km za Nową Cerkwią po wschodniej stronie drogi w niewielkim zagajniku zachowały się pozostałości cmentarza menonickiego. Proste kamienne płyty, kunsztownie zdobione ornamentami przywodzącymi na myśl symbole wolnomularskie to kolejne pamiątki po olenderskich osadnikach. W kolejnym punkcie naszej wycieczki Lichnowach nic szczególnie nie przykuwa naszej uwagi. Tu wypada nam jednak pora obiadu, który zjadamy w parku urządzonym przed Urzędem gminy. Stąd ulica Tczewską (to nie błąd narratora, jak widać każda wieś musi posiadać tu co najmniej jedną ulicę Tczewską) wyruszamy na zachód do Borętów. Na skraju wsi Dąbrowa skręcamy na północ w boczną drogę.
Po paru kilometrach i ostrym skręcie na zachód jesteśmy w Borętach. Tu nas zachwyca piękny szachulcowy kościół zbudowany w poł. XIX w. Znajdują się tu także ruiny wcześniejszego gotyckiego kościoła zniszczonego w czasie II wojny światowej. Jak widać nieletni wielbiciele ruin i duchów nie mogą się tu nudzić. W pewnym momencie Luki wyraża niezadowolenie z faktu, że dzisiejsza trasa wiedzie głównie po asfalcie. Ostrożnie z życzeniami, czasem się spełniają. Wyjeżdżając z Borętów skręcamy w prawo, na północ. Ku radości Łukiego napotykamy tabliczkę : „Uwaga zmiana nawierzchni” Jeszcze nie wiemy co to znaczy, i że nocna ulewa ma coś wspólnego z tym ostrzeżeniem. Po kilkuset metrach grzęźniemy w żyznym żuławskim błocie. Koła rowerów oblepione są błotem tak mocno, że czasem nie ma innego wyjścia jak je przenosić. Taplając się w rozjeżdżonych koleinach rzucamy złowieszcze spojrzenia na Łukasza. Na nasze i jego szczęście droga wjeżdża na wał przeciwpowodziowy wzdłuż Wisły. Teraz możemy podziwiać zarówno rozległą panoramę Żuław, jak i leniwe dziś wody Wisły. Dzikie ptactwo ucieka nam spod kół.
Pochylone nad rowami wierzby przyglądają się nam sceptycznie. Jeszcze parę kilometrów, jakiś powrót po zagubioną w zaroślach sakwę i parę chwil dla paparazzich. Siąpiący deszczyk nie jest w stanie zmyć z nas błota. W końcu kończymy tę ok. 40 km wycieczkę. Nasz dziewięciolatek jest dumny, to jego życiowy rekord na kółkach 20 cali. Montujemy zabłocone rowery na bagażnik, wyglądamy jak zawodnicy enduro lub zapasów w błocie. Coś mi si zdaje,że ogrodowy wąż będzie miał dużo roboty.