Przejechawszy autostrady Polski, Czech, Słowacji i Węgier, znudzeni ich bezpieczną monotonią z zaciekawieniem przekraczaliśmy granice z Chorwacją, a następnie z Bośnią i Hercegowiną.
Wraz z przekroczeniem granic diametralnie zmienił się krajobraz i zabudowa. Bezkresne pozłocone słonecznikami równiny Puszty ustąpiły miejsca drapieżnie postrzępionym górom. Monotonnie schludne węgierskie wsie w pastelowych kolorach, poranionej przez ostatnie dzieje zabudowie. W każdej wsi, miasteczku wśród nowej zabudowy, jak niemy wyrzut domy okaleczone kulami, porzucone przez właścicieli, których narodowość, religia lub pamięć dramatycznych przeżyć zmusiły do porzucenia dorobku całego życia i ucieczki. Na wzniesieniach chrześcijańskie cerkwie i mułzumanskie meczety. W przydrożnych sadach rzędy śnieżnobiałych prostych tablic-obelisków- to mułzumaskie cmentarze, których w latach 90 -tych przybyło. To właśnie tu w Bośni-Hercegowinie rozgorzało zarzewie ludobójczej wojny domowej, i to Bośnia-Hercegowina zapłaciła za to najwyższą cenę.
Gdy wjeżdżamy późnym popołudniem do malowniczo położonego na stromych stokach Alp Dynarskich Sarajewa znów odżywają w pamięci hasła :oblężenie, aleja snajperów, wojna. Po dwudziestu latach, wśród lśniących kopuł meczetów, pachnących nowością wieżowców i onieśmielających luksusem hoteli wciąż wzrok przykuwają niepozorne komunistyczne bloki na których kule zostawiły swój ślad. Jest jednak w tym mieście jakaś zadziwiająca witalność. Ludzie, którzy mieli przed wiekami dość determinacji, by zasiedlić te nieprzyjazne góry, którzy mieli dość siły by przetrwać oblężenie, dziś znów z iście bałkańską spontanicznością tworzą tu swoje miejsce na ziemi. Wyniki owej budowlanej euforii bywają dość zaskakujące. Chwilami mam wrażenie, że nie ma tu czegoś, jak ograniczenia estetyczne i czasem wystarczy być wystarczająco otwartym na wszelkie inspiracje i szalonym, by zostać architektem.
Tego dnia po raz pierwszy i nie ostatni mamy okazje doświadczyć bałkańskiej otwartości i spontaniczności. Na przedmieściach Doboju unieruchamia nas solidny korek. Wypadek samochodowy zablokował oba pasy jezdni. Stoimy w ogonku bez większej nadziei, gdy podjeżdża do nas bośniacka taksówka. Kierowca w mieszańce jugosłowianskiego i rosyjskiego pyta nas czy jedziemy do Doboja czy dalej. Jeśli dalej, to mamy jechać za nim, on nam pokaże objazd- mówi i z piskiem opon rusza w żwirową boczna drogę pnąca się ostro pod górę. Nie mamy czasu na namysły. Nie wiemy co jest na końcu tej drogi i końcu tej przygody, ale kolorowa taksówka już zaczyna znikać za zakrętem. Już po chwili gnamy żwirową górską drogą z zawrotną prędkością, próbując nadążyć za naszym przewodnikiem. Po kilku kwadransach szaleńczego rajdu, w czasie którego prawie wchodzimy z nadświetlną, jesteśmy po drugiej stronie gór. Pożegnani wylewnie przez uczynnego Bośniaka ruszamy dalej. Przed nami jeszcze wiele krętych bośniackich dróg i przełęczy.
Już o zmroku zjeżdżamy serpentyną w dolinę rzeki Driny, nad którym leży Goražde. Pobocza drogi usłane są pomnikami, upamiętniającymi ofiary zdradzieckich zakrętów. To i zapadający zmierzch nakłaniają nas do rezygnacji z dalszej jazdy przez góry i do szukania noclegu w Goražde Tu mała dygresja. Jeśli będąc w Bośni stoisz pod drogim hotelem i uruchamiasz w telefonie internet, by znaleźć tańszy nocleg lub kemping- daj sobie spokój. Bierz apartament! Wyjdzie taniej ! Ceny roamingu i transmisji danych są tu masakryczne. W końcu lądujemy nad rzeką, w miejscu, które na mapie miało być campingiem, a które okazuje się być prywatnym klubem motocyklowym. I znów doświadczamy uczynności i gościnności, właściciel pozwala nam przenocować za free. Kolejna butelka rakiji rozwija znajomość angielskiego u naszego gospodarza i wywiązuje się sympatyczna rozmowa. Okazuje się, że mamy sporo szczęścia, bo tydzień wcześniej w tym miejscu odbywał się zlot z udziałem ok. setki motocykli. Nasz namiot pewnie by się nie zmieścił. Dziś w nocy mamy łąkę i rzekę dla siebie. Wygody niewielkie, ot zewnętrzna umywalka, dwie toalety z „narciarzem” O świcie, w rekompensacie niewygód, zapierający dech w piersiach widok gór i rzeki wyłaniającej się z mgły. Ale czas ruszać dalej… w stronę granicy i Kanionu Pivy